Szkolne zebrania stanowiły dla Belfra nie mniej ciekawe doświadczenie, niż „normalne” lekcje. Dowiadywał się wówczas ciekawych rzeczy na swój temat, nawet jeśli nie bywał na nich. Tak np. kiedy nie mógł być na zebraniu rodziców w drugiej szkole, nauczyciele donieśli mu o takich ciekawostkach.
– Wiesz, wczoraj mama Łukasza żałowała, że ciebie nie było, bo chciała cię poznać.
– A po co ja jej jestem potrzebny?
– Po prostu nasłuchała się od swego syna, jaka to teraz historia z tobą stała się ciekawa, no i w ogóle, że jesteś takim fajnym nauczycielem…
– O masz… – Belfer przerwał apologetyczny wywód, ciężkim westchnieniem. Kiedy relacjonujące nauczycielki roześmiały się, widząc reakcję swego kolegi, ów zamyślił się nagle i zapytał – Moment!… To mama Łukasza z klasy drugiej?
– Tak. A czemu pytasz?
– A temu, że on dostał jedynkę z ostatniego sprawdzianu… I nadal mnie lubi.
– Bo ciebie Marcinku – wtrąciła pani pedagog z nieraz stawianą diagnozą – to nie da się nie lubić.
* * *
W tej rzekomej niezdolności uczniów do nielubienia swego osobliwego historyka utwierdzały go kolejne spotkania z rodzicami, podczas których Belfer ze zdumieniem słuchał o swym wspaniałym charakterze, chwalebnych metodach nauczania i niemal cudownych lekcjach. Zdumienie było tym większe, iż autorami takowych opinii byli uczniowie (a przynajmniej opiekunowie uczniów), którzy stwarzali problemy z dyscypliną i w związku z tym otrzymywali największe ilości uwag, czy jedynek z odpowiedzi (za karę). Może takie pochwały rodziców miały na celu złagodzenie represyjnej polityki Belfra wobec ich dzieci, albo były niejako rewanżem za dobre słowa o ich pociechach, których zazwyczaj nie szczędził. Chyba że faktycznie łobuzowaci uczniowie mieli o nim takie mniemanie…