Jedna z uczennic w drugiej szkole Belfra, ewidentnie się na niego uwzięła. Już jakoś w październiku, czy listopadzie, z samego rana, dopadła go oburzona.
– A pan, to ślepy jest?!
– No skąd – udał, jakoby był tym dotknięty – badania wzroku przeszedłem bezbłędnie; aż się okulista dziwił…
– A mnie pan nie widział!…
– Kiedy?
– No właśnie! Machałam do pana, jak pan teraz do szkoły jechał. Ale nie! Siedział pan za kierownicą, jakby w pana walną piorun i nic! Zero reakcji.
– Wybacz, widocznie cię nie zauważyłem…
– Teraz to „wybacz”… Nie wybaczę. I wie pan co?! To już koniec naszej księżycowej przyjaźni.
– Jakiej?… Matko, ja to rzeczywiście jestem jakiś nie spostrzegawczy – z przekąsem stwierdził historyk. Uczennica tupnęła nogą i już obracała się na pięcie, gdy ten ją jeszcze zagadnął – To znaczy, że się ofochałaś?
Kiedy natrętnica przytaknęła, Belfer uczynił gest Marcinkiewicza (po szczycie unijnym) ale nie w potrójnej a pojedynczej sekwencji. Reakcja uczennicy była dość dziwna – parsknęła śmiechem, nie tracąc z twarzy złości.
Kolejny incydent z osobliwą złośnicą miał miejsce tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy pisali sprawdzian. Mimo ostrzeżenia o zabieraniu kart osobom gadającym, owa uczennica kilkukrotnie się odezwała. Toteż historyk podszedł do niej i chwycił za sprawdzian. Lecz dziewczę zacisnęło na nim swe palce. To bynajmniej nie zniechęciło Belfra. Pociągnął za kartkę, która rozdarła się w poprzek. Wówczas drugą ręką złapał za pozostałą część i wyrwał ją z rąk uczennicy. Następnie zmiął obie części w kulkę i rzucił na parapet. Twarz dziewczęcia niemal skamieniała. Nabrała rumieńców i tak jej zostało – do końca lekcji. Jedyną zmianą, było pojawienie się łez w jej oczach.
Tymczasem już 2 tygodnie później…
– Co tam u pana, jak tam święta?
– A ty co, nie jesteś na pana zła? – Zapytała jej przyjaciółka – Przecież się na niego obraziłaś.
– No niby tak, ale już minęło tyle czasu…
– Dwa tygodnie – wtrącił Belfer.
– No właśnie. Ile się można gniewać? Przecież jesteśmy dorośli ludzie.
– I co – sondowała dalej tamta – dalej przyjaciele?
– No pewnie!
– Aha… – wyraził swą opinię nieco zdezorientowany nauczyciel.
Tymczasem po upływie kolejnych kilku tygodni, tj. na balu gimnazjalnym, natrętne dziewczę przysiadło się do historyka, z dziwnym smutkiem na twarzy.
– Proszę pana?…
– Co się stało Ewelinko?
– Czy zostałby pan moim ByFyFy?
– Co?…
– No, ByFy…
– Ale ja wiem, co to jest BFF (best friend forever). Zastanawiam się tylko, dlaczego ja?
– No bo pan jest taki fajny i w ogóle… chciałabym mieć takiego przyjaciela.
– Aha… No niech ci będzie.
– Naprawdę?! – ożywiła się nagle i rozpromieniła.
– Ale!… dopiero po zakończeniu roku szkolnego, ok?
– Dobrze!
– A proszę pana – ozwała się stojąca nieopodal przyjaciółka Eweliny – a ja też mogę?
– Też – machinalnie i z nutką znudzenia odparł Belfer. A widząc ich nieodłączną towarzyszkę, patrzącą z zainteresowaniem, uprzedził – I ty Jaśka też.
– A ja to niekoniecznie – odrzekła niedbale.
Owe ByFyFy, zwłaszcza ta pierwsza, miały dziwny zwyczaj, aby od czasu do czasu, przy wchodzeniu do klasy na lekcje, wszczynać śpiewanie „Deszcze niespokojne”. Szczególnie się w tym zapamiętały, kiedy historyk podśpiewywał z nimi. Dochodziło nawet do tego, że zaczynały śpiewać nawet na przerwie. Zwieńczeniem tego procederu był wspomniany bal. Na tymże, nie dość iż BFF wyprosiły, aby ich zaprzyjaźniony nauczyciel został do końca, to jeszcze, kiedy już się nagle urwał i ktoś zgasił światło, odśpiewali w trójkę pierwszą zwrotkę – w całkowitych ciemnościach.
Naturalnie Belfer dorobił się większej liczby BFF w owej placówce, ale nie wykazywały one takiej aktywności, jak Ewelinka.